Stanisław Stworzony
1 subscriber
4 photos
1 video
17 files
95 links
Genetically unmodified person: protein-based vaccines only.
See also: https://t.me/ufstworm
Download Telegram
A jednak, jak mawiał ponoć kardynał Armand de Richelieu — "polityka jest sztuką czekania na okazję". Czekajmy zatem cierpliwie; rządzący światem mocno bowiem przesadzili z "dokręceniem śruby" w okresie tzw. "pandemii" [więcej o ich wyczynach można przeczytać np. tutaj: https://www.bibula.com/?p=139144 ]. Pozornie — jeszcze nic się nie dzieje, lecz już dostrzegamy wzrost aktywności społecznej osób, które przez większość życia, niczym uśpione, zajmowały się wyłącznie swoimi sprawami. Teraz wstępują do stowarzyszeń, związków zawodowych, nawiązują dziesiątki nowych relacji.

Ciśnienie lawy społecznej stopniowo narasta, i narasta…


Stanisław Stworzony
Robaki z Akity

Nie trzeba wierzyć we wszystkie objawienia prywatne. Święty Jan od Krzyża, doktor kościoła, pisał: "nic nie cieszy diabła bardziej niż wierny, który poszukuje dodatkowych "objawień." Chrystus, czyli Logos — Słowo Wcielone, w czasie swojej działalności publicznej, zakończonej śmiercią i zmartwychwstaniem, przekazał wszystko, co Bóg miał ludziom do powiedzenia. Kościół rzymskokatolicki uważa jednak, że słowa "Niewiasto, oto syn twój", skierowane z krzyża do Maryi (która została później wniebowzięta, a zatem — nie umarła) oznaczały polecenie objęcia matczyną opieką całego rodzaju ludzkiego. Prywatne objawienia maryjne, które niczego do Objawienia Bożego nie dodają, jednak treść owego objawienia przypominają i objaśniają, po starannym zbadaniu i zatwierdzeniu przez właściwe kongregacje kościelne, mogą zatem stanowić cenną pomoc dla wiernych. Pomoc, którą odrzucać byłoby ze wszech miar nieroztropnie — została przecież specjalnie dla nas zaaranżowana przez samego Boga.

* * *

Wielu ekscytuje się ostatnio tematem owadów, potocznie: "robaków" dopuszczonych do sprzedaży jako żywność. Takie, dajmy na to, larwy mącznika młynarka — niczym mickiewiczowski Jacek Soplica vel ksiądz nomen-omen Robak — jeszcze niedawno były "złe" [ https://fajnyogrod.pl/porady/macznik-mlynarek-w-domu-5-sposobow-na-skuteczne-zwalczanie/, https://fajnyogrod.pl/porady/macznik-mlynarek-w-domu-5-sposobow-na-skuteczne-zwalczanie/ ]; teraz zaś stały się "dobre" [ https://www.wroclaw.pl/dla-mieszkanca/czekoladziarnia-wiezienna-wroclaw-czekolada-z-larwami-macznika, https://vibez.pl/wydarzenia/czekolada-z-larwami-w-kawiarni-we-wroclawiu-internet-oszalal-6859724538161856a ].

Dość długo uważałem to za temat zastępczy, którym nie warto sobie zaprzątać głowy. Rząd warszawski wyjmuje mi pieniądze z kieszeni całymi garściami, mówiąc: "Bo wojna…", dla odwrócenia uwagi media prorządowe straszą, że kierownictwo Unii Europejskiej lada–moment zmusi mnie do zjadania robaków. Potem okaże się zapewne, że robaków — dzięki wysiłkom rządu — jednak jeść nie będę musiał. W takiej sytuacji tylko wyjątkowy niewdzięcznik dopytywałby się, co się stało z jego pieniędzmi. Chyba nikt się na to nie odważy, bo przecież — jak czytamy w "Mądrości Syracha": Karą dla bezbożnych ogień i  r o b a k (Syr 7, 17). Koło się zamyka…

Ostatnio wpadła mi w ręce niewielka książeczka, "Akita. Więcej ostrzeżeń nie będzie" autorstwa Jerzego Wolaka [patrz: https://objawieniawakita.pl ]. Szczególną uwagę zwróciłem na fragment, w którym opisano, jak zakonnice z Japonii podczas codziennych modlitw w kaplicy dostrzegły na podłodze małe białe robaki. Choć chrześcijanki, zostały jednak wychowane w kulturze szintoistycznej, która szczególną uwagę przywiązuje do czystości. Robaki w miejscu kultu były zatem czymś niewyobrażalnym…

Co ciekawe, każda z zakonnic widziała robaki pojawiające się przez jej współsiostrami, "swojego" robaka jednak żadna nie widziała. Było zatem jasne, że robaki nie mają naturalnego pochodzenia — są to ucieleśnione grzechy.

Ciekawe, czy nasi "umiłowani przywódcy" zdołają może kiedyś zobaczyć SWOJE robaki? Na to bym nie liczył. Póki co — pozostaje nam zatem wypatrywać, co znajduje się przed tuż–tuż przed każdym z nas. Czy przypadkiem nie jest to … ROBAK?!


Stanisław Stworzony
Kogo bronimy, czyli o ataku na Jana Pawła II słów kilka

Z perspektywy osoby wierzącej, Święty Jan Paweł drugi obrony nie potrzebuje. Jako święty Pański zażywa bowiem wiecznej szczęśliwości w niebie i — choćby się jego wrogowie dwoili i troili — obiektywnie nic tej sytuacji nie zmieni. Przed wyziewami ubeckiego szamba, którą to truciznę uwalniają w regularnych odstępach czasu funkcjonariusze medialni przebrani za "niezależnych dziennikarzy", należy jednak bronić Polaków — zwłaszcza młodych, o kształtującym się dopiero światopoglądzie — ponieważ oni właśnie wśród myśli Jana Pawła mogą znaleźć i na nowo odczytać te, które obnażają lucyferyczną naturę projektu realizowanego przez wpływowe kręgi współczesnego świata. A do tego, jak się zdaje, owe gremia, których rodzimi post-ubecy są jedynie podwykonawcami, starają się ze wszystkich sił nie dopuścić.

Jako osoba urodzona w latach 70–tych ubiegłego wieku, o Janie Pawle II mówię i myślę po prostu: Papież. Przyjmę zatem na potrzeby tego tekstu konwencję, niczym w zapisach jurystów: JPII, zwany dalej Papieżem.

Widzimy po raz kolejny, że "zarzuty" (bo bez cudzysłowiu pisać niepodobna…) wysuwane przez medialnych gnojków pod adresem Papieża zwyczajnie nie trzymają się kupy. Jakiś czas temu próbowano Papieżowi "przykleić" wybryki pewnego kardynała z USA, o których miał jakoby — rezydując w Watykanie — wiedzieć w sytuacji, gdy amerykańskie agencje śledcze nie wiedziały. Polskie środowisko naukowe zareagowało wówczas listem podpisanym przez około 2000 profesorów [ patrz: https://www.ekai.pl/apel-ludzi-nauki-o-prawde-i-szacunek-w-pamieci-o-janie-pawle-ii/ ]. Teraz słyszymy, że będąc jeszcze kardynałem krakowskim, Karol Wojtyła "wiedział, ale nie zgłosił się na milicję". Oczywisty absurd dla każdego, kto ma jakiekolwiek pojęcie o relacjach państwo–kościół w okresie PRL–u.

Czy z takimi gnojkami warto podejmować dyskusję? Na pierwszy rzut oka nie ma to sensu: ja się ubrudzę, a gnojek przecież nie będzie czystszy… Jest to jednak postawa pełna rezygnacji, swoista kolaboracja ze złem. Kto się boi brudu — musi zakasać rękawy.

Innym, obok absurdalności zarzutów, wytłumaczeniem dla bierności jest niechęć dołączenia do towarzystwa polityków, którzy "bronią" Papieża najgłośniej. Jeden z drugim wczoraj głosował za aborcją (zapominając o piątym przykazaniu), przedwczoraj wyniósł walizkę pieniędzy ze spółki skarbu państwa (przykazanie siódme), w międzyczasie łamał nieco zapomniane przykazanie, które jest pomiędzy piątym a siódmym; dziś — broni Papieża. Prawdę mówiąc, ten argument (za bezczynnością) odeprzeć najtrudniej. Trzeba jednak pamiętać, że każdy z nas kiedyś — stojąc przed świętym Piotrem — zostanie zapytany co on sam zrobił, aby przeciwdziałać złu. Tłumaczenie: "wiedziałem, co trzeba robić, ale brzydziłem się pisiorów" najpewniej nie zostanie uznane za właściwe…

Wielkość Papieża w znacznej mierze opierała się na charyzmie, sile osobowości, która pozwoliła mu wpłynąć na bieg historii. "Niech zstąpi duch Twój i odnowi oblicze ziemii. Tej ziemii." To zdanie, wypowiedziane podczas pierwszej pielgrzymki do ojczyzny to z jednej strony deklaracja polityczna, ale z drugiej — świadectwo nadziei chrześcijańskiej. Nadziei, w której — jak pisał Benedykt XVI, powtarzając za świętym Pawłem — [faktycznie] JUŻ JESTEŚMY ZBAWIENI. Nieco później, Papież mówił:
"Otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi".
Mówił także, wielokrotnie: "Demokracja bez wartości szybko przeistacza się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm." To zdanie należało zapewne do najsłabiej rozumianych za życia Papieża. "Albowiem już działa tajemnica bezbożności. Niech tylko co teraz powstrzymuje, ustąpi miejsca, wówczas ukaże się Niegodziwiec." (2 Tes 2, 7–8). Ciekawa, że śmierć Papieża nastąpiła w roku, w którym ruszyły dwa popularne serwisy internetowe — obecnie filary cyfrowego totalitaryzmu in statu nascendi… Apostoł narodów pisze jednak dalej (o owym Niegodziwcze): "którego Pan Jezus zgładzi tchnieniem swoich ust i wniwecz obróci [samym] objawieniem swego przyjścia." (2 Tes 2, 8). A zatem — "Bogu dziękujcie, Ducha nie gaście!".

Papież był, w ponurej rzeczywistości lat 80–tych prawdziwym płomieniem nadziei; żywym dowodem, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Jego myśl i nauczanie może być nim także i teraz, kiedy post–peerelowskie mumie wychodzą z krypt i straszą… w przedziwnym sojuszu z nowoczesnym światem. Był także człowiekiem, który czynienie dobra stawiał zdecydowanie przed tropieniem zła. W tym zapewne tkwi źródło skłonności do ufania nieodpowiednim osobom, czego przykre konsekwencje — medialnie napompowane ponad wszelką miarę — są obecnie wykorzystywane przez wrogów Polski i Kościoła

Walka o serca i umysły młodego pokolenia trwa i nigdy się nie zakończy. Kim staną się nasze dzieci za lat 10–20? Biernymi, bezrefleksyjnymi przeżuwaczami papki rozrywkowo—informacyjnej, posłusznie klikającymi w reklamy serwowane przez sterników cyfrowego świata; bez własnego zdania, zmieniającymi co rok zdanie w każdej istotnej sprawie pod wpływem sztuczek nazwanych niedawno przez Chomskiego "fabrykowaniem konsensu"? Czy też wolnymi ludźmi, którzy nie boją się żyć własnym życiem, przedkładając towarzystwo trzech realnych przyjaciół od trzystu wirtualnych?

Wszystko to zależy również od tego, czy dzisiaj obronimy pamięć o Polaku, który został papieżem, a być może także… Katechonem?


Stanisław Stworzony
Kiedy nie wiadomo, o co chodzi…

Kilka tygodni po rozpoczęciu haniebnej kampanii wymierzonej w dobre imię świętego Jana Pawła II, władze najstarszej polskiej uczelni — Uniwersytetu Jagiellońskiego, w którego historii Papież–Polak był jednym z dwóch (obok Mikołaja Kopernika) najwybitniejszych absolwentów, milczą jak zaklęte. Póki co, jedynym głosem środowiska UJ jest uchwała Zebrania Delegatów "Solidarności" z dnia 11 marca 2023, w której wyartykułowano protest przeciwko dezawuowaniu Ojca Świętego. "Solidarność" zrzesza nieco ponad 8 procent pracowników UJ (doktoranci, w obecnym stanie prawnym, do związków zawodowych wstępować nie mogą — a nie zawsze tak było). Można spokojnie przyjąć, że te 8 procent stanowi większość tej części wspólnoty akademickiej, która odczuwa potrzebę działalności społecznej. Konieczność odprowadzania około 1 procenta pensji jako składki członkowskiej skutecznie oddziela "aktywistów" internetowych od tych prawdziwych. Niczym powołanie na dwutygodniowe ćwiczenia wojskowe oddziela patriotów wirtualnych, co to myśleli, że będą walczyć z Putinem tylko na fejsbuku, od tych gotowych na nieco więcej… Głos "Solidarności" — jest zatem głosem świadomej części środowiska Uniwersytetu. Głosem Uniwersytetu Prawdziwego, który — przynajmniej póki co — wyraźnie przebija się pośród pojękiwań akademii zdeformowanej.

Milczenie władz UJ warto odnotować, pamiętamy bowiem, że — jeszcze nie tak dawno — władze te były nadzwyczaj skore do zajmowania stanowiska w marginalnej przecież sprawie dotyczącej udziału (niektórych…) studentów UJ w — skandalicznych w swojej formie — protestach po wyroku Trybunału Konstytucyjnego dotyczącego tzw. "aborcji" eugenicznej. Stanowisko przybrało kuriozalną skądinąd formę, sprowadzało się bowiem do poglądu, że trybunał nie powinien był wydawać wspomnianego wyroku w okresie tzw. "pandemii", gdyż po takim wyroku młodzież naturalnie musi protestować, co zwiększa prawdopodobieństwo zarażenia modną wówczas chorobą. O dewastowaniu elewacji kościołów (na szczęście tylko elewacji) — ani słowa.

Co zatem jest przyczyną obecnego milczenia?

Kiedy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze — mawiają złośliwi. Wiemy, że w latach 2016–2021 budżet UJ wzrósł o 1/3. Wynagrodzenie profesorów wzrosły w tym samym okresie o 6 procent (sic!) co oznaczało ich realny spadek (po uwzględnieniu inflacji). Widać wyraźnie, że dygnitarze akademiccy i ich zausznicy, niczym przysłowiowe grabie, "grabią do siebie"… (Ciekawe, jak zmieniły się w tym samym okresie obroty firmy hydraulicznej, prowadzonej przez pewnego specjalistę o Najważniejszego z Wirusów, która to firma przypadkiem obsługuje krakowskie uczelnie?)

Być może ważni sponsorzy działalności UJ i przedsięwzięć około-uczelnianych po prostu mają takie a nie inne oczekiwania? I w odróżnieniu od ministra Czarnka, który miotał w swoim czasie czcze pogróżki pod adresem uczelni solidaryzujących się z protestującymi studentami, wspomniani sponsorzy nie rzucają słów na wiatr?

Tłumaczyłoby to dlaczego wzrost budżetu, uczelniane prosperity, zbiega się w czasie z intensywną promocją tęczowej ideologii. W 2017 roku — odbyły się osławione "Dni gender w fizyce", z dawką progresywnej propagandy niespotykaną od lat na wydziałach ścisłych, po której — dzięki zdrowym odruchom braci studenckiej — władze wydziału "zmuszone" były zablokować komentarze na profilu fejsbukowym. Dwa lata później — rozpoczęły się "szkolenia z molestowania", jak żartobliwie pewien kolega fizyk nazwał swoiste seanse absurdu, organizowane w murach uczelni przez panie z pewnej lewackiej fundacyjki finansowanej (pośrednio) przez Georga S., zwanego też "filantropem". Obecnie w centrali UJ działa już pełną parą "Dział ds. Bezpieczeństwa i Równego Traktowania", którego… hmm, to chyba będą: "osoby pracownicze" odwiedzają kolejne rady wydziałów głosząc swoje "nauki o molestowaniu". A są to nauki straszne; dość powiedzieć, że zapytanie studenta na egzaminie o dowód tożsamości w zasadzie może zostać uznane za… molestowanie seksualne.
Uniwersytet Jagielloński, jako pierwsza polska uczelnia, wprowadził tzw. "nakładki" na swoje systemy informatyczne, które pozwalają studentom ukrywać swoje metrykalne imiona, zastępując je nowymi, wskazującymi na inną płeć. Jeśli zatem Paweł zapragnie być Gawłem, to nic z tego… ot, "równe traktowanie". (Czy "Jego Wysokość" przejdzie? Niestety nie wiemy.) Oczywiście w indeksach, dowodach osobistych, studenci mają stare imiona, a zatem na egzaminach dochodzi niekiedy do zabawnych sytuacji… Niestety, dewotki liberalne, jak wszystkie dewotki, są całkowicie pozbawione poczucia humoru, straszą więc skonfundowanych akademików perspektywą uznania ich wątpliwości, jakim to sposobem Krzysztof ma dowód według którego jest Janiną, za molestowanie seksualne. (Zdaje się, że poprosić o dokument jeszcze wolno — zdecydowanie jednak nie wolno się dziwić, po jego obejrzeniu…)

Nawiasem mówiąc pokazuje to, jak ważne jest odkrycie dokonane w XIII wieku przez Jana Dunsa Szkota, że przyjmując dwa zdania wzajemnie sprzeczne jako aksjomaty, możne z nich wywieźć każde inne zdanie. Jeśli przyjmiemy, że pewien student jednocześnie jest Krzysztofem i jest Janiną, osoba wyrobiona matematycznie z pewnością udowodni, że pytanie tego studenta o dowód jest molestowaniem seksualnym…

Nic dziwnego, że w unoszących się nad najstarszą polską uczelnią oparach absurdu nie znajduje zrozumienia prawdopodobnie najważniejsza obecnie myśl Papieża:

"Demokracja bez wartości, wcześniej czy później, zamienia się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm."

Widzimy, jak historia zatacza koło i do totalitaryzmu mamy już dzisiaj raczej bliżej niż dalej.


Stanisław Stworzony
POSTSCRIPTUM.

Na marginesie całej nagonki na Papieża, którego prześladujące obecnie mass-media nie tak dawno jeszcze wychwalały pod niebiosa (licząc zapewne, że podziw i szacunek, którym darzyli go Polacy, spłynie i na nie), przypomina się historia pewnego, chciałoby się powiedzieć, bohatera z innej bajki. Reżysera Romana Polańskiego.

Historia — rzecz jasna — nieporównywalna, w przypadku Polańskiego mamy oczywiste przestępstwo seksualne, które popełnił we wczesnych latach 70–tych XX wieku na terenie USA, w przypadku Papieża zaś, jak się zdaje, mamy moralne wzmożenie "dziennikarzy" pomstujących na fakt, że biskup (wówczas) Wojtyła księdza podejrzewanego o przestępstwa seksualne "zesłał" do klasztoru na odludziu, zamiast zaprowadzić delikwenta na milicję… Ktokolwiek zna realia peerelowskie wie doskonale, jak absurdalne są to zarzuty.

Nie porównujemy zatem czynów, lecz — mechanizmy, które zadziałały po wielu latach.

Polański salwował się ucieczką przed amerykańskim wymiarem sprawiedliwości; przez kolejne trzydzieści kilka lat żył w Polsce i innych krajach Europy, tworząc swoje (nierzadko wybitne) dzieła filmowe. Sprawa z przeszłości nikomu nie przeszkadzała aż do momentu, kiedy na ekrany kin wszedł film "Pianista" poświęcony postaci Władysława Szpilmana. Z samym filmem nikt nie dyskutował, wydarzenia historyczne zostały w nim bowiem przedstawione uczciwie; wówczas zaś (był rok 2002) żyło jeszcze zbyt wielu świadków pamiętających powstanie w getcie warszawskim towarzyszące mu wydarzenia, aby można było historię przeinaczać tak bezczelnie, jak robi się to obecnie. (Pewien redaktor z Gazety Wiadomej co prawda zdążył już napisać swój osławiony "Paszkwil", wkrótce jednak za niego przepraszał. Dziś paszkwilanci już nie przepraszają.)

Atak musiał zatem dotyczyć sprawy kryminalnej Polańskiego sprzed ponad 30 lat. Nagłośnienie niewygodnych dla wpływowych środowisk faktów, w tym udziału żydowskich milicjantów w zapędzaniu ich rodaków do wagonów wywożonych do obozu zagłady (za to ci pierwsi mogli plądrować mieszkania mordowanych) sprawiło, że rozpętało się piekło. Gdzie tylko Polański się ruszył, natychmiast był aresztowany i "rozważano" amerykański wniosek o ekstradycję. "Rozważano" piszę w cudzysłowiu, dla wszystkich bowiem było jasne, że wniosek trzeba odrzucić z powodu przedawnienia karalności we wszystkich krajach europejskich. Nikt jednak nie pozwalał sobie na taką ostentację wobec możnych zza oceanu; ze dwa tygodnie trzeba było Polańskiego przetrzymać w areszcie "rozważając".

Pamiętam jak dziś zakłamane wywody "moralistów" podnoszących krzywdę ofiary Polańskiego sprzed lat. Jasne, że obiektywnie ta krzywda miała miejsce; z pewnością jednak nie o ofiarę owym "moralistom" chodziło — wykonywali bowiem intratne zlecenie, dla sławy i pieniędzy, Bóg bowiem nie dał im talentu (i pracowitości) takiej jak Polańskiemu, nie mogli zatem zyskać sławy inaczej niż obsrywając jednostkę wybitniejszą od siebie.

Jakże to podobne do tego, co widzimy dzisiaj. Te kłamliwe zawodzenia losie ofiarach… Smutnym, bez wątpienia; dla ofiar byłoby jednak stokroć lepiej, gdyby kłamliwi manipulatorzy gąb sobie ich nieszczęściem nie wycierali. A może po prostu mocodawcami owych obsrywaczy są… ci sami, co wtedy?
Od powietrza, głodu, ognia i wojny…

… zachowaj nas, Panie.
— To słowa popularnej inwokacji, w której “powietrze” to nic innego jak powietrze morowe, inaczej: zaraza. Doświadczenie ostatnich trzech lat tzw. “pandemii” (która, notabene, według najnowszych wiadomości ma w Polsce zostać oficjalnie zakończone 1 lipca br. — pożyjemy, zobaczymy…) uczą, że od zarazy jako takiej, znacznie groźniejsza bywa walka z zarazą. Zdecydowana większość za około 200 tysięcy zgonów nadmiarowych w latach 2020 i 2021 to ofiary obostrzeń epidemicznych, które de facto cofnęły polską służbę zdrowia, a w szczególności dostępność terapii dla pacjentów kardiologicznych i onkologicznych, tak gdzieś do lat 60-tych ubiegłego wieku. (Można przyjąć, że realnie na kowid umierało kilkanaście tysięcy osób rocznie, co nie robi specjalnego wrażenia w zestawieniu z 12 tysiącami ofiar zapalenia płuc z roku 2019. Z tego też powodu, jak wielu trzeźwo myślących Polaków, nie piszę o “pandemii” inaczej niż “tzw. «pandemia»”.)

Czy w przypadku problemów z jakością powietrza — w dużych miastach, bez wątpienia, odczuwalnych — wdrażane obecnie metody walki o czyste powietrze, z obłąkaną “elektromobilnością” na czele, również nie okażą się być lekarstwem gorszym od choroby?

Byłem niedawno na … powiedzmy: intrygującym wykładzie, wygłoszonym na wydziale Chemii renomowanej krakowskiej uczelni przez Polkę mieszkającą na co dzień w Australii. Wykład nazwałem “intrygującym” ponieważ pani profesor (z wykształcenia: fizyk jądrowy, obecnie specjalizująca się w problemach jakości powietrza w miastach) zaprezentowała punkt widzenia, który — choć w pierwszej chwili mnie zaszokował — szybko jednak unaocznił, jak głęboka przepaść dzieli katolika–tomistę wierzącego, że człowiek posiada (swój własny!) rozum i wolną wolę (oraz jest zobowiązany do używania tych instrumentów!), od nieszczęsnego postępowca–awerroisty, który to wierząc w istnienie jednego rozumu, wspólnego dla wszystkich ludzi, odczuwa naturalną potrzebę podporządkowania się woli innych (starszych i mądrzejszych…) w każdej sprawie, co najwyżej nieśmiało sugerując drobne ulepszenia bez kwestionowania sensu rozkazów przychodzących z góry.

Pani profesor mówiła wiele o konieczności wprowadzenia szczegółowych regulacji dotyczących jakości powietrza w budynkach, których to regulacji podobno — póki co — “nie ma”, ilustrując to anegdotą z życia prywatnego. Prelegentka posiada małe mieszkanko w Gold Coast, nowobogackim kurorcie nad brzegiem Morza Koralowego, w odległości niespełna 90 kilometrów od Brisbane, gdzie na stałe mieszka i pracuje. Pewnego piątkowego popołudnia, po przyjeździe na wybrzeże, pani profesor stwierdziła, że w mieszkaniu panuje ukrop nie do wytrzymania, a z niezrozumiałych powodów okien nie można otworzyć, lecz jedynie uchylić o kilka centymetrów. Perspektywa noclegu w takich warunkach nie wyglądała najlepiej, bohaterka zadzwoniła zatem czym prędzej do zarządcy nieruchomości, aby zgłosić awarię okien. Okazało się, że wszystko jest w najlepszym porządku, weszły bowiem w życie nowe przepisy dotyczące … bezpieczeństwa dzieci, w myśl których wszystkie okna znajdujące się powyżej 4 metrów nad poziomem gruntu muszą posiadać specjalne blokady, tak aby główka dziecka (a zatem i całe dziecko) nie mieściła się w szczelinie powstałej po uchyleniu okna. Inną możliwością jest co prawda instalacja siatek drucianych zapobiegających wypadaniu dzieci, jest to jednak rozwiązanie droższe, wobec czego gospodarny zarządca wybrał zatem tańsze – ową nieszczęsną blokadę. Rzecz jasna, bez znaczenia jest fakt że właściciele mieszkania, pani profesor z mężem dzieci nie mają i — z racji wieku — raczej mieć nie będą, przepisy wyjątków nie przewidują.
Jaki wniosek z opisanej historii wyciąga jej bohaterka? Oczywiście taki, że opisane zdarzenia niezbicie dowodzą konieczności wprowadzenia szczegółowych regulacji dotyczących jakości powietrza w budynkach (sic!) Gdyby bowiem takie regulacje istniały, zarządca nieruchomości byłby zobowiązany zatroszczyć się o możliwość wietrzenia pomieszczeń w budynku, musiałby zatem zdecydować się na montaż siatek zabezpieczających zamiast owych nieszczęsnych blokad we framugach okiennych. Logiczne, nieprawdaż? Najprostsze rozwiązanie, bądź co bądź — praktykowane jeszcze w wielu krajach, a polegające na tym, że właściciel lub najemca mieszkania sam decyduje o tym czy– i jakie zabezpieczenia przed wypadaniem dzieci z okien sobie zainstaluje, w razie nieszczęścia zaś — osoba sprawująca opiekę nad dziećmi odpowiada karnie, jakoś szacownej prelegentce do głowy nie przyszło. (Wychodzi zatem na to, że opowiastki o tym, jak to ludzie w Australii chodzą do góry nogami, jednak mają w sobie ziarno prawdy…)

Zdumiewająca jest owa mentalność totalniacka, przekonanie że wszystkie szczegółowe decyzje życiowe powinny zostać podjęte za nas… Można sobie oczywiście dworować z Australii — kraju (a właściwie: kontynencie), który jeszcze w XIX wieku służył Imperium Brytyjskiemu za gigantyczne więzienie, w nieodległych zaś czasach tzw. “pandemii” był najbliższy realizacji totalitaryzmu sanitarnego sensu stricto, z obozami koncentracyjnymi dla tzw. “niezaszczepionych” (a mówiąc ściśle: osób, które nie zdecydowały się na udział badaniach klinicznych, z którymi koncerny farmaceutyczne wiązały szczególnie duże nadzieje) włącznie.

Czy jednak tylko Australijczycy “chodzą do góry nogami”? Wiele wskazuje na to, że australijskie obyczaje, niczym pandemia, rozlewają się właśnie na cały świat. (A z więzienia obejmującego cały świat — nie będzie przecież ucieczki…) WHO (ang. World Health Organization — Światowa Organizacja Zdrowia) zarządziła niedawno, że normy jakości powietrza w miastach (jeszcze nie w budynkach…) mają być tak konstruowane, aby stężenia poszczególnych czynników szkodliwych, dajmy na to: na Alejach Trzech Wieszczów w Krakowie, nie odbiegały zauważalnie od tych zmierzonych gdzieś na leśnej polanie w Puszczy Niepołomickiej. Jak osiągnąć taki stan rzeczy? Tego oczywiście WHO — rzecz jasna — jeszcze nie ustaliła; logika podpowiada jednak, że rozwiązanie może być tylko jedno: zrównanie liczby mieszkańców centrum Krakowa z liczbą mieszkańców obszaru o porównywalnej powierzchni w sercu wspomnianej Puszczy Niepołomickiej (żubry w rozważaniach pomijamy). Jakie działanie należy podjąć w tym celu?

O, to akurat wiadomo doskonale i niejeden światowy przywódca w XX–tym wieku podjął taką próbę. Zdaje się, że idea oczyszczania powietrza z ludzkich wyziewów najbliższa był niejaki Pol Pot, przywódca Czerwonych Khmerów w Kambodży (przemianowanej podówczas na “Demokratyczną Kampuczę”), który — ni mniej ni więcej — właśnie “ewakuował” kambodżańskie miasta wysiedlając większość ich populacji do okolicznych lasów, czym doprowadził do śmierci około połowy wysiedlonych. W odróżnieniu od innych postępowych (choć w nieco inny sposób…) przywódców, Pol Pot akurat dożył w spokoju późnej starości, dowodząc tym samym, że idee postępu o zabarwieniu ekologicznym szybko z mody nie wyjdą…

A zatem: od przesadnie czystego powietrza, i jego sfanatyzowanych entuzjastów… zachowaj nas, Panie.


Stanisław Stworzony
Bigos po ukraińsku

Rozwój sytuacji na Ukrainie, a piszę te słowa w październiku 2023 roku, napawa smutkiem a zarazem skłania do zadumy nad tym, jak niewiele błędów rządzących państwem wystarczy, aby wysoko rozwinięty kraj europejski, w swoim czasie budujący rakiety kosmiczne i elektrownie jądrowe, wkroczył na ścieżkę prowadzącą do upadku i — o ile cud się nie zdarzy — warunków życia ludności zbliżonych do tych, które panują w Somalii i Republice Środkowoafrykańskiej. Populacja obszarów kontrolowanych przez władze Ukrainy spadła z ponad 50 milionów latach 90–tych XX wieku, do  35 milionów na koniec roku 2021, a następnie do około 20–25 w chwili obecnej. Prognozy demograficzne przewidują, że wspomniana populacja wyniesie 18–20 milionów w roku 2030, oczywiście przy założeniu, że terytorium państwa nie zmniejszy się znacząco.

Wydaje się, że zasadniczym błędem władz ukraińskich było nadmierne zaufanie, jakim obdarzyli zachodnich sojuszników (ze szczególnym uwzględnieniem Wielkiej Brytanii), a być może nawet przesadna wiara w propagandę o słabości i nieuniknionym "rozpadzie" Rosji, zręcznie preparowaną przez świetnych (głównie brytyjskich) specjalistów z zakresu public relations i rozpowszechnianą w internetach. Te wszystkie filmiki ukazujące rosyjskie armaty ciągnięte przez konie, noszone przez żołnierzy karabiny z okresu I wojny światowej na marnych postronkach zamiast skórzanych pasków, miały tyle wspólnego z prawdą ile zwykle ma propaganda wojenna. Zamiast zawrzeć rozejm w marcu–kwietniu 2022 roku, kiedy trwały rozmowy pokojowe w Stambule, a Rosja wydawała się mocno oszołomiona po odparciu uderzeń na Kijów i Charków, strona ukraińska zdecydowała się na ryzykowną grę o dużą stawkę najwyraźniej wierząc, że dzięki dostawom nowoczesnej broni i amunicji z Zachodu odwojuje całość utraconych terytoriów, a być może nawet zada przeciwnikowi klęskę, której rozmiary zainicjują upadek państwa rosyjskiego w jego obecnej formie.

Tak się jednak nie stało.

Nie zamierzam w tym krótkim szkicu snuć dywagacji, czy tzw. Zachód świadomie i z premedytacją wystawił Ukrainę na zatracenie, czy też — nie pierwszy raz przecież — zwyczajnie pomylił się w rachubach; warto jednak mieć na uwadze, że koncepcja tzw. proxy wars z natury rzeczy zakłada traktowanie słabszego sojusznika jako rodzaj zderzaka, który może się zużyć… "Wspieramy Ukrainę, ponieważ to osłabia Rosję" — powiedział na początku konfliktu amerykański sekretarz obrony, Lloyd Austin. Po kilkunastu miesiącach można stwierdzić, że się pomylił: Rosja nie słabnie, w każdym razie nie w stopniu zauważalnym, słabną za to europejscy sojusznicy Stanów Zjednoczonych (w tym Polska, która pozbyła się 60–70 procent sprawnego sprzętu wojskowego zastępując go imponującymi… listami zakupów). Wzmacniają się za to Chiny i ogólnie kraje tzw. biednego południa, które — uzyskawszy dostęp do tanich surowców energetycznych na skutek sankcji nałożonych przez Zachód — wyraźnie rozkręcają się gospodarczo i politycznie.
Ze wszystkich zainteresowanych Ukraina traci oczywiście najwięcej, i — jak się zdaje — obecnie nie posiada na swoim terytorium już niczego, co można by sprzedać lub zastawić na poczet dostaw broni i amunicji, za którą przecież trzeba płacić… Wyczerpaniem zdolności kredytowych Ukrainy można niewątpliwie wytłumaczyć nerwowość i desperację władz tego państwa, której mogliśmy nieprzyjemnie doświadczyć w głośnym w ostatnich tygodniach "konflikcie zbożowym" z Polską. (Konflikt ten ma oczywiście drugie dno, jest w swej istocie przecież sporem pomiędzy rządem polskim a dwoma koncernami amerykańskimi i jednym niemieckim, które pola uprawne na Ukrainie w międzyczasie wykupiły — ale technikalia odłóżmy na bok.) Skąd owa wojowniczość najwyższych władz państwowych Ukrainy, które — jak się zdaje — z dnia na dzień zapomniały, który z sąsiadów udzielił im w trudnych chwilach największego wsparcia? Niewykluczone, że bierze się ona z prostej kalkulacji: skoro bowiem plany odwojowania Krymu, Zaporoża i Donbasu wzięły w łeb, linia frontu w okresie ostatniego półtora roku praktycznie się nie zmieniła, około pół miliona żołnierzy zginęło lub zostało rannych walcząc… w zasadzie nie wiadomo po co, a na domiar złego — nic nie wskazuje na to, aby Rosji zależało na szybkim pokoju, a zatem — kilka niemałych fragmentów terytorium może jeszcze Ukraina stracić, wszystko to trzeba będzie jakoś społeczeństwu ukraińskiemu wytłumaczyć. Jak to zrobić najlepiej? Wskazując winnego; Polaków na przykład. (Bądź co bądź wiemy z historii, że hasło "to Polacy wszystkiemu winni" już kiedyś na Ukrainie zrobiło karierę…)

Niestety, rozdając razy sojusznikom, którzy rozczarowali (bo Brytyjczykom też się dostało) i robiąc dziwaczne umizgi do Niemiec (nie po raz pierwszy w historii…) Ukraińcy szybko przeszli drogę od cynicznych, wyrachowanych kalkulacji do utraty kontaktu z rzeczywistością. Przejawem tego ostatniego była żenująca feta w kanadyjskim parlamencie na cześć niejakiego Hunki, 98-letniego weterana dywizji SS Galizien. Co ciekawe, w dywizji tej oficjalnie służyli… sami Niemcy, tyle że urodzeni na terytorium ówczesnej Ukrainy, Ukraińcy bowiem w myśl narodowosocjalistycznej ideologii rasowej byli podludźmi, tak samo zresztą jak Polacy czy Rosjanie, w SS zatem służyć nie mogli. Gdyby zatem współcześni Ukraińcy konsekwentnie odcinali się od owych nazistowskich incydentów z przeszłości, nikt nie mógłby im "nazizmu" imputować. W tej materii niestety głupota liderów ukraińskich sprawia, że rosyjscy propagandziści nie muszą za bardzo się wysilać… (Po wszystkim strona rosyjska zarządała od Kanady ekstradycji owego Hunki, aby go sądzić za zbrodnie wojenne, co stawia władze Kanady w cokolwiek niezręcznej sytuacji.)
W ostatnim tygodniu uwaga światowej opinii publicznej odwróciła się od Ukrainy w stronę — zaognionego na nowo, po kilkuletnim interludium — konfliktu izraelsko–palestyńskiego. Tego konfliktu opisywać i komentować tutaj nie zamierzam; dość powiedzieć, że obfituje w zdarzenia zagadkowe i osobliwe (wybuchł bowiem w chwili, gdy rządowi Izraela wyraźnie palił się grunt pod nogami a zatem — umiarkowane bądź co bądź — zagrożenie zewnętrzne spadło jak manna z nieba…) sprawie zaś Ukraińskiej wróży jak najgorzej, co najmniej z trzech powodów: Po pierwsze nie wydaje się, aby społeczeństwa Europy Zachodniej były gotowe na dalsze wyrzeczenia związane z pomocą dla Ukrainy i sankcjami wobec Rosji, zmiana informacji na paskach telewizyjnych i nagłówków w gazetach jest wszystkim na rękę (Putin jednego dnia zakończył "pandemię", podobnie palestyński Hamas zepchnął wojnę na Ukrainie w cień…) Po drugie retoryka władz izraelskich, które bez dwóch zdań dopuszczają się zbrodni wojennych, tak łudząco przypomina wyjaśnienia Rosji oskarżanej (także nie bez podstaw) o podobne czyny na terytorium Ukrainy, że stałemu "sponsorowi" Izraela, czyli Stanom Zjednoczonym, trudno teraz będzie przekonywać kogokolwiek o moralnym wymiarze konfliktów, w które są zaangażowane. Po trzecie wreszcie, możliwości ekonomiczne, logistyczne, wywiadowcze a nawet stricte wojskowe tzw. Zachodu nie są przecież nieograniczone, a konflikt na Bliskim Wschodzie, z racji bliskości złóż surowców na Półwyspie Arabskim i szlaku żeglugowego przez Kanał Sueski, z natury rzeczy będzie uznany za ważniejszy.

Co to oznacza dla Ukrainy i Polski? Zdecydowanie nic dobrego. Być może, wkrótce zostanie przymuszona do zawarcia pokoju na niekorzystnych (z jej punktu widzenia) warunkach, co może doprowadzić do niepokojów wewnętrznych, które rykoszetem mogą uderzyć w Polskę, choćby w formie swoistego "najazdu" przestępczości zorganizowanej, podobnego do tego, którego byliśmy świadkami w późnych latach dziewięćdziesiątych XX wieku i wczesnych dwutysięcznych, kiedy to członkowie gangów raz po raz otwierali ogień z broni maszynowej w biały dzień, na ulicach Warszawy, Krakowa, czy Zakopanego. (Jakieś zajęcie weterani wojenni muszą przecież znaleźć…) Być może jednak konflikt z Rosją będzie się tlił przez lata, generując kolejne fale uchodźców i emigrantów ekonomicznych pozbawionych perspektyw życiowych we własnym kraju? Trudno ocenić, co gorsze…

Czy możliwe są w ogóle scenariusze optymistyczne zakończenia konfliktu? Być może tak. Jeśli na przykład zaprawieni w bojach weterani nie uwierzą prezydentowi Żełenskiemu i jego przybocznym, że "to Polacy wszystkiemu winni" i postanowią zrobić porządki u siebie na miejscu — jak to się zdarzyło nieco ponad 100 lat temu w pewnym słonecznym kraju na południu Europy — to kto wie?


Stanisław Stworzony
Drugi front i… drugie dno?

W opinii podejrzliwych, co to we wszystkim doszukują się drugiego dna, przed dwoma tygodniami — czyli 7 października 2023 roku — otwarty został drugi front w wojnie amerykańsko–chińskiej toczonej, ma się rozumieć, rękami pośredników, którymi jak dotąd byli Ukraińcy (działający w imieniu USA) i Rosjanie (działający w imieniu Chin). Teraz do gry włączyły się Izrael i Palestyna, rozpalając na nowo tlący się od dziesięcioleci konflikt na Bliskim Wschodzie. Być może przyczyniła się do tego arogancja władz Ukrainy z prezydentem Żełenskim na czele, które zachowywały się tak, jakby to Ukraińcy byli narodem wybranym i cały świat musiał się kręcić się wokół nich? Nic dziwnego, że oryginalny Naród Wybrany nie mógł się temu dłużej przyglądać i zapragnął przywrócić hierarchię…

Ale — złośliwości odłóżmy na bok. Bliskowschodnia awantura zdaje się mieć potencjał aby rozwinąć się w III wojnę światową, zasługują zatem na to, aby przyjrzeć się jej w szczegółach.

Wspomnianego wyżej 7 października, kombatanci z palestyńskiego ugrupowania Hamas sforsowali mur oddzielający strefę Gazy od terytorium Izraela w 80 miejscach na raz, atakując jednostki wojskowe i osiedla oddalone nawet o 40 kilometrów od granic Gazy. Atakom lądowym towarzyszyły powietrzne (sic!) w wykonaniu dżihadystów na motolotniach, oraz morskie (płetwonurkowie). Za profesjonalnie wyposażonymi kombatantami, z nowymi amerykańskimi karabinkami M4 w rękach (to prawdopodobnie pomoc od talibów z Afganistanu, a zarazem echo amerykańskiego blamażu sprzed ponad dwóch lat) w liczbie około tysiąca, podążyła bliżej nieokreślona liczba uzbrojonych cywili na skuterkach, parających się — popularnym w tym rejonie świata — procederem prywatnych porwań dla okupu. Bilans ataku to około 1300 zabitych obywateli Izraela (wraz z niewielka liczbą obywateli innych krajów zachodnich), co najmniej 240 porwanych zakładników (w tym wysocy rangą wojskowi), oraz około 200 zaginionych, których los pozostaje nieznany. Warto podkreślić, że w wielu miejscach dżihadyści operowali bez większych przeszkód przez ponad dobę, przewożąc zakładników do Gazy oraz wymieniając ludzi i sprzęt.

Skala akcji Hamasu, połączona z zagadkową bezradnością tajnych służb Izraela (które są ponoć… "najlepsze na świecie"), zadziwiła specjalistów od spraw bliskowschodnich. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że ów kataklizm był zarazem dla urzędującego premiera Benjamina Netanjahu, nad którym ciążyły (i ciążą nadal…) zarzuty korupcyjne, połączone z powszechnym niezadowoleniem i protestami przeciw osobliwej reformie sądownictwa (w myśl której wyroki sądu najwyższego miały być uchylane uchwałą parlamentu…), prawdziwą manną z nieba. Wobec realnego zagrożenia na skalę niespotykaną od czasów wojen toczonych na przełomie lat 60–tych i 70–tych ubiegłego stulecia, a zatem od dobrych dwóch pokoleń, społeczeństwo w naturalny sposób skonsolidowało się wokół liderów, a kwestie sporne odeszły na dalszy plan. Poszukiwacze drugiego dna natychmiast wskazali na fakt, że władze Izraela już dawno temu przyznały, że cały ten Hamas powstał z inspiracji izraelskich tajnych służb, dla podminowania pozycji organizacji Fatah, kierowanej wówczas przez Jasera Arafata, w społeczeństwie palestyńskim. Podobno jednak — jeśli wierzyć zapewnieniom izraelskich kręgów rządowych — ów Hamas szybko wymknął im się spod kontroli. (Nie byłby to oczywiście pierwszy taki przypadek w historii, niemiecki sztab generalny — wysyłając Lenina do Rosji — nie zaplanował przecież, że bolszewicy po pół roku zainspirują rewolucję w Niemczech, w wyniku czego cesarz abdykuje i ucieknie do Holandii…) Często przywoływane są w tym kontekście kulisy japońskiego ataku na Pearl Harbor w grudniu 1941 roku, o którym to ataku wywiad amerykański wiedział ze sporym wyprzedzeniem, jednak dziwnym trafem informacje ugrzęzły w Waszyngtonie na ponad dobę. A przypadkiem prezydent Rooseveltowi potrzebował przekonujących argumentów za przystąpieniem USA do wojny…
Kulisy niedawnego ataku na Izrael zapewne na długo pozostaną zakryte dla zwykłych śmiertelników; skupmy się — póki co — na wydarzeniach, które nastąpiły bezpośrednie po nim.

Reakcja władz Izraela wprawiła w osłupienie. "Nie ma niewinnych Palestyńczyków." — mówił prezydent. "To ludzkie zwierzęta." — wtórował minister obrony tego kraju. (Wychodzi na to, że syjonizm jest odmianą ideologii narodowo–socjalistycznej… ze wszystkimi tego konsekwencjami.) Ataki lotnicze i rakietowe na — jak się wydaje — mocno przypadkowe cele w strefie Gazy rozpoczęły się natychmiast. Ogłoszono, że ludność północnej części strefy Gazy ma się ewakuować w ciągu 24 godzin, po upływie których obszar ten (jako rzekomy matecznik Hamasu) zostanie zrównany z ziemią. Specjalne ostrzeżenia skierowano do szpitali (sic!), które także miały się ewakuować, co stanowi literalne naruszenie zapisów konwencji humanitarnych ratyfikowanych przez Izrael. Szpitale, rzecz jasna, ostro zaprotestowały, jako że ewakuacja rannych podłączonych do aparatury podtrzymującej życie nie wchodziła w grę. Do sprawy włączył się ONZ i przez chwilę wydawało się, że szpitale będą co prawda "duszone" z powodu odcięcia dostaw prądu, wody i paliwa do agregatów (proceder też zresztą opisany w konwencjach…), brutalnych bombardowań jednak nie będzie. Krótko po upływie "ultimatum" — bomba lub rakieta zniszczyła jednak część terenu szpitala baptystów, zabijając 500 osób. Władze Izraela wyparły się co prawda "autorstwa" wskazując, że śmiercionośny pocisk był w istocie zabłąkaną rakietą palestyńską, pierwotnie wymierzoną w Izrael; w obliczu wcześniejszych gróźb mało kto jednak w to uwierzył. Wezwania, aby Izrael ujawnił dane satelitarne dokumentujące lot feralnej rakiety pozostały bez odpowiedzi, co wydaje się zamykać sprawę.

Jak się zdaje, retoryka otwarcie dehumanizująca Palestyńczyków, w połączeniu z atakiem na szpital, wyraźnie zmieniła nastroje w Polsce i na świecie, z umiarkowanie proizraelskich na wyraźnie propalestyńskie; realizowane od kilku lat zbliżenie z Arabią Saudyjską najwyraźniej legło w gruzach. Na kołach rządowych Izraela zapewne nie robi to wszystko większego wrażenia (chociaż fakt, że w sprawie ataku na szpital kłamią jak z nut pokazuje, że jakieś wrażenie musi jednak robić); w okolicy szybko pojawiła się jednak "kawaleria", w postaci dwóch amerykańskich grup uderzeniowych, z których każda zawiera lotniskowiec z około 60 samolotami na pokładzie i wianuszkiem okrętów towarzyszących. Od strony taktycznej, zwyczajnie musi to oznaczać przejęcie nadzoru przez "wielkiego brata" zza oceanu nad większością działań (w szczególności lotniczych) armii izraelskiej. Jeśli zatem tej ostatniej "przypadkiem" zdarzy się jeszcze jakiś szpital w Gazie zbombardować — tym razem raczej się z tego nie wyłga. Na pocieszenie, odwiedzający Tel Awiw prezydent Biden, obiecał Izraelowi znaczne dostawy amunicji artyleryjskiej (pierwotnie przeznaczonej dla Ukrainy); palestyńska ludność cywilna w strefie Gazy raczej zatem spać spokojnie nie będzie.
Sama strefa Gazy, to w istocie gigantyczne więzienie, o powierzchni 360 kilometrów kwadratowych, w którym żyje ponad 2 miliony Palestyńczyków. Chociaż kilka lat temu Izrael oficjalnie "wycofał się" z Gazy, oddając władzę Hamasowi, powstała w ten sposób autonomia była mocno iluzoryczna. W Gazie nie działa bowiem lotnisko, drogi morskie są zablokowane, granice zaś pilnie strzeżone przez wojsko izraelskie (z pomocą "inteligentnego" muru, który do 7 października działał bez większych problemów). Dostawy wszelkich dóbr dla ludności cywilnej są mocno reglamentowane; a jednocześnie — karabiny M4 od afgańskich talibów jakoś tam dotarły… W stosunkach palestyńsko–izraelskich od lat poraża całkowite ignorowanie przez drugą ze stron wszelkich podpisanych porozumień i rezolucji ONZ. W stosunkach z drugim "fragmentem" Autonomii Palestyńskiej, czyli Zachodnim Brzegiem, jak niewiele lepiej: niewielkie osiedla otoczone są strefami kontrolowanymi przez siły zbrojne Izraela co sprawia, że niejeden Palestyńczyk w drodze z domu do pracy mija dwa, bywa że i więcej, posterunki kontrolne, które rzadko kiedy z kontroli rezygnują. Jest jasne, że życie w takich warunkach musi być trudne do zniesienia i nie dziwi masowe poparcie dla organizacji ekstremistycznych. (Hamas zresztą zaliczał się dotąd do tych raczej umiarkowanych, w swoim programie postulował bowiem niepodległość Palestyny i powrót Izraela do granic z 1967 roku nie zaś — jak ekstremiści sensu stricto — likwidację Państwa Żydowskiego.)

Trudno dzisiaj nie popierać dążenia Palestyńczyków do niepodległości. Szans na jej osiągnięcie w najbliższym czasie raczej nie mają; Izrael, z marynarką wojenną USA jako "ochroniarzem", najpewniej wypędzi wielu z nich na przymusową emigrację, jak to robił wielokrotnie w przeszłości. A co z tego będą miały Stany Zjednoczone, oprócz — ma się rozumieć — zabezpieczenia zysków dla lobby zbrojeniowego, które to zyski w obliczu wyczerpującej się zdolności kredytowej Ukrainy stały się ostatnio cokolwiek niepewne? Otóż w przyszłym roku odbędą się wybory prezydenckie, w których obecnie "panujący" Joe Biden planuje ubiegać się o reelekcję. W obliczu zawstydzającej ucieczki z Afganistanu w roku 2021 i (co najmniej) niejednoznacznych wyników zaangażowania w konflikt na Ukrainie zdaje się, że polityk ów usilnie poszukuje jakiegoś spektakularnego "sukcesu międzynarodowego". Interwencja na Bliskim Wschodzie, osobista wizyta w rejonie działań wojennych niekontrolowanych przez USA (odwaga…), a w rezultacie — uratowanie świata przed III wojną światową… Czy to nie brzmi imponująco?


Stanisław Stworzony
Potworki (eko)logiczne

Początek roku 2024 obfitował w tak wiele głośnych wydarzeń, że niemal niezauważony przeszedł wyrok sądu w Krakowie, który uchylił uchwałę tamtejszej Rady Miasta wprowadzającą tzw. "strefę czystego transportu". W istocie, strefa ta nie miała być niczym innym jak sposobem zmuszenia mniej zamożnych mieszkańców Krakowa do rezygnacji z posiadania własnych samochodów, a z kolei nieco zamożniejszych do wydania sporych sum na motoryzacyjne nowinki techniczne, których posiadanie — obiektywnie rzecz biorąc — jest im całkowicie zbędne.

Co ciekawe, badania jakości powietrze prowadzone w okresie tzw. "pandemii", a dokładniej w kwietniu 2020 roku, kiedy to osławione "obostrzenia" zredukowały ruch samochodowy o około 80 procent, pokazały dobitnie, że — przynajmniej w dużych polskich miastach — wpływ transportu indywidualnego na jakość powietrza jest znikomy lub wręcz żaden [patrz: https://www.youtube.com/watch?v=Dhlk4SI1_Qk ]. O co zatem w tym wszystkim chodzi? Wiele wskazuje na to, że siłą sprawczą może być skuteczny lobbing firm produkujących "elektryki", które póki co sprzedają się nienajlepiej (bo i po co wozić w bagażniku kilogram baterii na każdy kilometr zasięgu pojazdu, podczas "spaliniarzom" wystarczy — na tenże kilometr — mniej niż 100 ml benzyny?). Problemy z ładowaniem akumulatorów, a nade wszystko ceny elektrycznych nowinek sprawiają, że bez przymusu — ani rusz. A ciężkie miliardy wydane na rozwój, jak się zdaje, niezbyt trafionej koncepcji muszą przecież się zwrócić…

Żaden lobbing nie miałby jednak szans powodzenia, gdyby nie bierna postawa społeczeństwa, które najwyraźniej uważa, że o jego sprawy powinien zadbać "ktoś inny". Dziedzictwo komunistyczne, a po trosze pewnie chyba i — dużo wcześniejsza — galicyjska bierność, robią swoje. Dość powiedzieć, że pod protestem przeciwko SCT w Krakowie podpisało się zaledwie nieco ponad 7 tysięcy osób co pokazuje, że ludzi myślących w tym skądinąd ważnym ośrodku akademickim mamy… jakieś 0.7 procenta. (No dobrze, wśród pełnoletnich mieszkańców, bo tylko tacy mogli zaprotestować, może uzbiera się cały procent.) Legalność tzw. "aborcji", religia w szkołach, interpretacja uprawnień prezydenta w zakresie stosowania prawa łaski — potrafią rozpalić wyobraźnię zbiorową do czerwoności; kiedy zaś trzeba odpowiedzieć na pytanie, czy ma Pan/Pani ochotę za 4-6 lat wszędzie chodzić pieszo a na wakacje jeździć pociągiem — zainteresowanych brak.

Najwyraźniej sędziowie (a tym bardziej ławnicy…), którzy tę sprawę dostali popatrzyli do tabelki "warszawskiej" (dla Krakowa szczegółowe plany nie są znane — trudno jednak przypuszczać, aby były mocno odmienne), następnie zerknęli w dowody rejestracyjne swoich 4 kółek… i już wiedzieli, jaki wyrok wydać. Trudno się jednak spodziewać, że ekologiczni szaleńcy odpuszczą. Znane z Niemiec przypadki wycinania lasów, aby na ich miejscu stawiać pola wiatraków (naprawdę!) pokazują, że dla doktrynerstwa — zręcznie podsycanego pieniędzmi producentów zainteresowanych wdrażaniem konkretnej technologii — nie ma rzeczy niemożliwych.

Jest jasne, że silniki wewnętrznego spalania, skonstruowane pod koniec XIX wieku i systematycznie ulepszane przez cały wiek XX. (gdzieś tak do roku 2010, później wyśrubowane normy ekologiczne zmusiły producentów do psucia dobrych konstrukcji…) nie będą napędzać naszych pojazdów do końca świata. Wozy drabiniaste, dyliżanse i lokomotywy parowe odeszły do lamusa, stało się tak jednak dlatego, że opracowano technologie obiektywnie lepsze, nie zaś dlatego, że ktoś ich używania zabronił. W swoim czasie prasa amerykańska snuła katastroficzne wizje co się stanie, jeśli w Nowym Yorku nadal będzie przybywać koni i powozów; opary końskiego moczu miały rychło uśmiercić wielu mieszkańców. Tak się jednak nie stało.
Zupełnie nie przemawia do mnie cały ten "technologiczny łysenkizm" czyli wiara, że odpowiednio skonstruowane zakazy i nakazy mogą — niczym łysenkowskie "hartowanie" zbóż za kołem polarnym — znacząco przyspieszyć rozwój technologii. Genialne wynalazki najczęściej biorą się po prostu z niczego, z trudnej do odtworzenia koincydencji możliwości, potrzeb, wreszcie — obecności genialnej jednostki w odpowiednim miejscu i czasie. Nie bez znaczenia jest, naturalnie, system społeczno-ekonomiczny panujący w owym miejscu i czasie; wynalazek projektora filmowego, dokonany pierwotnie w Galicji właśnie — krainie beznadziei i powszechnej niemożności — nie przyniósł żadnych owoców, a zgoła inaczej sprawa wyglądała za Wielką Wodą.

Ciekawe, ile genialnych wynalazków opóźni się o dziesięciolecia lub przepadnie zupełnie, ponieważ żyjący wśród nas genialni konstruktorzy marnują talent podejmując próby ulepszania wiatraków i samochodów elektrycznych?


Stanisław Stworzony
Vigano-Konflikt_to_pulapka.pdf
722.7 KB
Chociaż niektóre oceny autora nadal mogą wydawać nam się dyskusyjne, z ponadwuletniej perspektywy po prostu nie sposób zakwestionować trafności wielu spostrzeżeń poczynionych już 6 marca 2022 roku (sic!) Przedruk za: https://www.trudnobyckatolikiem.pl/konflikt-rosyjsko-ukrainski-to-pulapka-na-ukraine-rosje-i-narody-europy-krok-ku-wielkiemu-resetowi-dzielo-globalistow/?v=9b7d173b068d